środa, 24 lutego 2010

Opowieści z Dzikich Pól - Jacek Komuda - recenzja


Czas temu jakiś zainteresowałem się twórczością naczelnego szlachcica RP, Sienkiewicza naszych czasów, imć Jacka Komudy. Błyskawicznie poszło mi czytanie Samozwańca (t.1), Bohuna, Wilczego gniazda czy Diabła Łańcuckiego. Czuć w tych powieściach nie tylko świetny warsztat, ciekawe pomysły i ogromną wiedzę o XVII-wiecznej Rzeczpospolitej, ale też wielką pasję dla epoki i tego, często obecnie zapominanego, dziedzictwa wyjątkowej polskiej historii. Historii niepowtarzalnej na tle całej Europy. Tym razem w ręce wpadł mi zbiór opowiadań pt. Opowieści z Dzikich Pól.
Mój egzemplarz jest już trzecim wydaniem opatrzonym tym tytułem. Lubelska Fabryka Słów, przygotowując drugie wydanie (w 2004) zmieniła jednak co nieco zawartość w stosunku do pierwotnego wydania (wyd. Alfa) z 1999. Trzy opowiadania wypadły (jedno z nich, Trzech do podziału, można przeczytać w listopadowym numerze Science Fiction, Fantasy i Horror), na ich miejsce pojawiły się dwa inne (choć podobno Pan Kunicki to po prostu przeredagowany Pan Niewiarowski z pierwszego wydania), a wszystko to zostało zaserwowane w trochę innej kolejności. Ozdobą książki są też klimatyczne ilustracje wieloletniego współpracownika Komudy, znanego m.in. z Magii i miecza Huberta Czajkowskiego. W sumie otrzymujemy do ręki ładnie wydane 320 stron w „fabrycznym” formacie, czyli z dość dużą czcionką, na dobrym papierze, opatrzone podobną szatą graficzną jak w przypadku wszystkich reedycji książek tego autora opublikowanych ostatnio przez jego lubelskiego wydawcę. Czas zagłębić się w treść!
Siedem opowiadań, jakie składają się na Opowieści… czyta się błyskawicznie. Styl Komudy jest niezwykle charakterystyczny i potrafi wciągnąć bez reszty w świat Polski Szlacheckiej. Wrażenie jest więc bardzo dobre. Wszystkie z opowiadań utrzymane są w konwencji horroru. Nie zawsze jest to jednak typowy horror nadnaturalny, sprowadzający się do wprowadzenia ożywieńców, czy np. diabła Boruty (kreacja którego udała się autorowi Dzikich Pól kapitalnie, przez co chętnie po ta postać sięga. Szkoda tylko, że opowiadanie Trzech do podziału z tej wersji zbioru wypadło. Tam postać Boruty rozwija skrzydła w pełni). W wielu przypadkach groza wynika z trudnego położenia głównego bohatera, lub też z wyjątkowej, przerażającej sytuacji (vide motyw głodujących podczas oblężenia Kremla Polaków w kapitalnym Veto). Pojawiają się tu też postacie znane z innych prac Komudy: Sieneński, czy Dydyński. Co prawda, gdyby próbować ujednoznacznić historię tego drugiego na podstawie wszystkich utworów, w których się pojawia, znalazło by się niemało sprzeczności, jednak na samą konstrukcję poszczególnych utworów raczej nie ma to wpływu. Ogólnie rzecz biorąc jest barwnie i ciekawie.
Komuda pokazuje niemały talent do kreowania różnorodnych scenerii. Zróżnicowane są też fabuły. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że wszyscy wykreowani przez autora bohaterowie są podobni. Honorowi, doskonali w szabli, czasem wątpiący, mający jednak swoje zasady. Jest to pewna wada, gdyż czytelnik ma czasem wrażenie, że w kółko czyta o tej samej postaci (i nawet bohater opowiadania Pan Kunicki nie jest tu wyjątkiem). Poza tym brakowało mi trochę tego co w powieściach autora Samozwańca jest wyjątkowe: dokładnego, wciągającego opisu świata. Postacie poboczne są często potraktowane zdawkowo. Owszem, pojawiają się liczne opisy walk, czasem ubioru czy scenerii. Świat Polski Szlacheckiej odmalowany jest pięknie.. ale w sumie trochę płytko. W Opowieściach z Dzikich Pól, pewnie ze względu na krótkie formy, Komuda nie może tak często zabłysnąć ciekawą anegdotą, rozbudowanym opisem scenerii (też tej społecznej), czy jakąś historyczną dygresją. Lubię to w jego powieściach, a tu mi tych elementów brakuje. Mimo wspomnianych wad trzeba przyznać, że znajdującym się w omawianym zbiorze opowiadaniom nie brakuje klimatu. Może mniej jest tu grozy, a więcej historii, jednak bynajmniej nie jest to wada. Raczej dowód na to, że w konwencji ufantastycznionej prozy historycznej (takie określenie wydaje mi się w stosunku do twórczości Komudy właściwsze niż „osadzona w realiach historycznych fantastyka”) można opowiedzieć wiele, bardzo różnych od siebie historii.
Cieszy fakt, że zaczynamy patrzeć na polską historię w otwarty sposób. Nie jest to martyrologia, nie jest to też podejście ją heroizujące. Ot, parę awanturniczych historyjek, czasem przemycających głębszą myśl o naszym historycznym dziedzictwie. Przyjemna porcja, przyjemnej literatury w Sienkiewiczowskich sceneriach, choć zdecydowanie bez Sienkiewiczowskiego patosu. Opowieści z Dzikich Pól pozostawiają pewien niedosyt. Chce się więcej: więcej fabuły, więcej tego świata, więcej charakterystycznego pióra Komudy. Dlatego ja już z niecierpliwością czekam na premierę Banity - najnowszej powieści o losach Jacka Dydyńskiego. Tym bardziej, że powieści wychodzą Komudzie jednak lepiej niż opowiadania.
A Opowieści… oceniam na 4,5/6

czwartek, 18 lutego 2010

Ślepowidzenie – Peter Watts – recenzja

Hard Science Fiction była zawsze czymś w rodzaju mojej czytelniczej, nie do końca spełnionej ambicji. Co jakiś czas wielce mnie korci by przeczytać jakieś dzieło wyjęte z tak właśnie opisanej szufladki, pomęczyć się nad nim, zajrzeć do paru słowników, przewertować Wikipedię, poszukać czegoś więcej, po czym stwierdzić, że „Mhm… faktycznie, zmusiło mnie to do myślenia, trochę umordowało, ale czy mogę uczciwie stwierdzić, że w pełni autora rozumiem? W sumie nie wiem…”. Spróbowałem zatem po raz kolejny. Na czytelniczy warsztat trafiło Ślepowidzenie Petera Wattsa – książka, uważana przez wielu za jedną z najważniejszych dla gatunku, przynajmniej w ostatnich latach.


Watts podejmuje w swoim dziele wątek Pierwszego Kontaktu – motyw ograny w literaturze fantastycznej na milion różnych sposobów. Pokazuje nam pewne postspołeczeństwo, jakichś postludzi, dokładając do tego postaci wampira i obcych. Wszystko to okraszone ogromną dawką technologicznych i naukowych konceptów, a także (quasi-)filozoficznych rozważań. Było. Było mnóstwo razy! Po co kolejna książka, która wałkuje te same motywy i problemy po raz kolejny tworząc podobny placek? Literacka pizza pozostanie pizzą bez względu na to czy jest margheritą, neapolitańską, czy inną tam farmerską. Bez względu na skład ciasta i zastosowane dodatki ciągle jest to pizza, prawda? A w Ślepwodzeniu Watts bierze tę pizzę i nie dość, że dodatki stosuje w sposób dość niekonwencjonalny (nutella i banany zamiast sera i pieczarek?), to jeszcze całość zapieka i podaje w sposób całkiem nowatorski. Innymi słowy, mamy tu mnóstwo klasycznych dla hard SF motywów zaserwowanych na nowo, w sposób dość oryginalny i ciekawy.


Książka napakowana jest po brzegi intrygującymi pomysłami. Obcy pokazani jako NAPRAWDĘ obcy. Tu nie ma miejsca na „człekokształtnych obcych z pofałdowanymi czołami” – inna jest ich fizjonomia, biologia, technika (?)… w zasadzie nawet nie do końca ludzki umysł jest w stanie ich „pomyśleć”. Watts wpada w pewną pułapkę – skoro obcy są AŻ TAK obcy, to jakim sposobem człowiek może o tym napisać? Jest to pewien paradoks, z którym autor chyba nie do końca sobie radzi. Trzeba jednak oddać, że w porównaniu z wszelkimi startrekowo-gwiezdnowojennymi motywami mamy tu ogromny postęp. Obcy są inni, niż ci do których czytelnik fantastyki przywykł, inny jest też scenariusz Pierwszego Kontaktu. Zdecydowanie mało optymistyczny. Na nowo, dość niekonwencjonalnie, podjęty jest wątek wampira. Wampir-dowódca, wampir-dzieło ewolucji, wampir-niemal idealny drapieżnik, skażony jednak wrażliwością na kąty proste. Znów Watts serwuje nam znajome danie w nietypowy sposób. Powstaje pytanie, kto tak naprawdę jest obcy dla załogi Tezeusza? Obcy z Rorschacha¸ ich własny wampirzy dowódca, czy może wreszcie oni sami są obcy? Obcy dla ludzkiego pojmowania rzeczywistości. W tym miejscu dotykamy sedna rozważań podjętych przez Wattsa, a mianowicie tego czym jest ludzka świadomość? Czy jest ona nam niezbędna? A może wręcz przeszkadza? Ślepowidzenie porusza te wątki z wielu różnych stron. Wyraźnie widać, że autor „odrobił lekcje” pokazując solidne (a przynajmniej na mnie–laiku sprawiające takie wrażenie) przygotowanie od strony biomedycznej. Kwestia świadomości pojawia się w wielu miejscach – od nastawionego tylko na czyste odbieranie i tłumaczenie świata (bez jego rozumienia) „żargonauty” Siriego, przez umieszczoną w wirtualnym Niebie osobowość jego matki, na wielu osobowościach zamieszkujących jedno ciało skończywszy. Odpowiedź na postawione pytania jest dość gorzka, choć sam Watts nie kryje, że jest w tym nieco ironii. Zaskakujące, że nie pojawiły się tu wątki interpretujące (samo)świadomość i osobowość jako rezultat społecznej interakcji (w zasadzie może mniej zaskakuje mnie nieobecność takich wątków w samym Ślepowidzeniu, co w zamieszczonej w Esensji dyskusji Jacka Dukaja, Łukasza Orbitowskiego i Wita Szostaka na jego temat). Wystarczy bowiem odwołać się podstaw interakcjonizmu symbolicznego, choćby do George’a Herberta Meada, żeby wyraźnie prześledzić jak tworzy się (samo)świadomość. „Uogólniony inny”, „Ja przedmiotowe” i „Ja podmiotowe” powstają jako rezultaty reakcji na bodźce, są jednak niczym innym jak narzędziami przystosowującymi nas do życia społecznego. Tu tkwi, przynajmniej częściowo, odpowiedź na Wattsowskie pytanie: „po co nam świadomość, skoro jest tak mało efektywna i tak kosztowna?” Niestety jest to odpowiedź jedynie częściowa i z pewnością tematu nie wyczerpująca.


Mimo moich, być może wynikających z zawodowych inklinacji, utyskiwań, naukowa strona powieści prezentuje się bardzo dobrze. Watts sięga do ogromnej ilości koncepcji generowanych przez współczesną naukę, bierze z tego to, co mu pasuje i przekuwa w niesamowicie złożoną układankę literacką. Każdy motyw w tej powieści jest „po coś”: albo po to, by zaprezentować kolejną koncepcję naukową, albo by zabrać głos w jakiejś dyskusji. Tu nie ma przypadku. Fabuła Ślepowidzenia w równym stopniu jest dziełem wyobraźni autora, co konsekwencją wykorzystanych koncepcji. Nie do końca zgadzam się w tym miejscu z zarzutami Łukasza Orbitowskiego, że mało tu literatury. Ta literatura to właśnie zmierzenie się z dorobkiem hard SF. Co więcej, wykonane w najlepszym stylu- gęste od pomysłów i refleksji, przesycone trudnym, ale jednak strawnym językiem nauki. Swoją drogą, zabieg prowadzenia narracji z punktu widzenia głównego bohatera na dobrą sprawę nie tylko tłumaczącego pewne elementy rzeczywistości, ale i stosującego swoisty przekład językowy, jest kapitalnym trikiem pisarskim, pozwalającym opisać czytelnikowi w zasadzie nieopisywalny świat.


Edytorska strona Ślepowidzenia prezentuje się fenomenalnie. Jest to cecha charakterystyczna całej, wydawanej przez MAGa serii Uczta Wyobraźni. Twarda oprawa okraszona klimatyczną ilustracją, charakterystyczny layout i dość dobre tłumaczenie (choć czasem istotnie nie radzące sobie z poziomem skomplikowania języka). Słowem – jest świetnie!


Ślepowidzenie Petera Wattsa na pewno nie jest książką dla każdego. Ogromne nasycenie pomysłami, dość trudny język, czy ciągła gra ze stylistyką hard SF powodują, że do pełnego odbioru tej książki niezbędna jest pewna wiedza, znajomość konwencji i odrobina (no, może trochę więcej) refleksji. Ktoś, kto nie jest miłośnikiem gatunku, raczej nie polubi go po lekturze tej książki. Z drugiej strony, nawet osoby znające na wylot dzieła Lema, Nivena, Clarka, Baxtera, a z bardziej współczesnych Strossa, czy Egana, będą mogły znaleźć tu coś nowego i zaskakującego. Nie tylko na poziomie nowych koncepcji i pomysłów, bo to jest cel chyba każdego pisarza, szczególnie w takiej quasi-naukowej stylistyce, ale także na poziomie wykorzystania istniejących już motywów, charakterystycznych dla gatunku. Tutaj Watts ma czytelnikowi sporo do zaoferowania. Czy to jest jeszcze literatura, czy jedynie mocno naukowy i sfabularyzowany wywód filozofujący? Chyba jednak to pierwsze, przy czym naukowy komentarz i solidna bibliografia, zamieszczone na końcu książki wrażenie robią całkiem niezłe.


Dla miłośników gatunku 6/6, dla wszystkich innych 4,5/6


PS. Peter Watts wszystkie swoje dzieła umieszcza w internecie, dostępne w całości na zasadzie licencji Creative Commons. Tu można przeczytać Ślepowidzenie w całości, w oryginale.

czwartek, 11 lutego 2010

Apokalipsa według Pana Jana – Robert J. Szmidt – recenzja

Nigdy jakimś wielkim fanem postapokalipsy nie byłem. Ot, w młodości obejrzałem Mad Maxa, parę lat później pograłem w pierwsze dwa Fallouty i chyba coś drgnęło. Potem przyszedł czas na kilka sesji w postapokaliptyczne RPG produkcji rodzimej, czyli Neuroshimę, no i w sumie tyle… Moje kontakty z tym gatunkiem były cokolwiek ograniczone, choć niewątpliwie z czasem doceniłem potencjał i mnogość rozwiązań jakie postapokaliptyczna konwencja oferuje (czego najlepszym dowodem jest bogactwo Neuroshimy, niedawno uznanej w internetowym głosowaniu za najlepszy polski system RPG). W końcu trafiłem na parę naprawdę kapitalnych pozycji jak filmy The Day After czy The Road czy książki takie jak rewelacyjny Wrzesień Tomasza Pacyńskiego i Apokalipsa według Pana Jana Roberta J. Szmidta. Drugiej z wymienionych książek chciałbym poświęcić poniższy tekst.


Cóż takiego serwuje nam jedna z najważniejszych postaci polskiego fandomu w swojej sztandarowej powieści? Przede wszystkim sporo fajnych pomysłów i atrakcyjny, bo swojski, setting. Punktem wyjścia do napisania tej powieści stało się opowiadanie Ognie w ruinach opublikowane pierwotnie w drugim numerze magazynu Science Fiction, wtedy (2001) kierowanego właśnie przez Szmidta . Tekst ten otwiera zresztą całą książkę, stanowiąc jej prolog. W dalszej części powieści autor wykorzystuje nakreślone w Ogniu w runiach ramy świata, kluczowe lokacje i postaci, przesuwając jednak pewne akcenty. Widać to wyraźnie w przejściu z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową. Właściwa część Apokalipsy według Pana Jana funduje nam jednak fabularną jazdę bez trzymanki poprzez zniszczoną Polskę – i to w najlepszym tych słów znaczeniu!


Jaki świat opisuje swoim czytelnikom Szmidt? Z jednej strony jest to świat zniszczony w pożodze nuklearnego piekła, pełen śmierci, gruzów, radiacji i chorób, na czele z chorobą popromienną… Jest to świat, w którym łatwo o śmierć, a trudniej o jedzenie, papierosy czy benzynę. Z drugiej zaś strony jest to świat nadziei. Być może brutalnej, opartej na twardych zasadach. Często też nadziei o którą trzeba walczyć z bronią w ręku. Mimo to wyraźnie obserwujemy jak świat się podnosi po tragedii zniszczenia. Powoli, najpierw na kolana, w końcu zaś (chwiejnie, bo chwiejnie, ale jednak) na nogi. Konsekwentnie i do celu… w końcu i tak choroba popromienna nas zje… Nic do stracenia nie mamy. Metaforyka walki o swoje, choćby to "swoje" miało być tylko na chwilę, przesyca całą książkę. Jest jednak jeszcze jeden aspekt tego świata. Polityka. Wszechobecna, jednak stojąca gdzieś z tyłu. Wieczne, wielkie ambicje i nieustająca gra o zysk. To też tam jest. A wszystko to w niezwykle wciągającej scenerii zrujnowanego Wrocławia i okolic. Dzięki częstym odniesieniom do konkretnych miejsc osoby znające Wrocław i jego okolice mają zagwarantowaną dodatkową porcje zabawy. Opisy „powojennego” Ratusza, Katedry, czy miejsc, w których budowane są umocnienia stolicy Dolnego Śląska powodują, że znający je czytelnik momentalnie ucieka tam myślą uruchamiając piąty bieg wyobraźni. Istotnym elementem „wystroju” świata są wszelkiej maści wojskowe kompleksy i bunkry mocno kontrastujące z krajobrazem zniszczonego miasta. Krótko mówiąc jest barwnie i ciekawie.


Jak już zaznaczyłem, centralnym wątkiem w powieści Szmidta jest odbudowa świata po nuklearnej zagładzie. Na czele Wolnego Miasta Wrocławia stoi charyzmatyczny Pan Jan: twórca twardego prawa, sprawny administrator, ale też i człowiek z przeszłością… i ambicjami. Niemałymi ambicjami. Postacie stworzone przez Szmidta są bardzo ciekawe i wielowymiarowe, a ich mnogość powoduje, że możemy oglądać świat z różnych perspektyw. Wraz z różnorodnością postaci i ich doświadczeń autor podejmuje dyskusję ze współczesnością. Na ile jesteśmy skłonni w walce o własne cele i dobro podjąć walkę z tymi, którzy choć pozornie inni są w rzeczywistości tacy sami? Na ile rządzą nami ambicje polityków? Do czego są one w stanie doprowadzić? To pytania, które nie zmykają się tylko w świecie wykreowanym przez Szmidta, ale wykraczają do naszych codziennych doświadczeń. Bardzo ważny jest wątek rozróżnienia na to kto jest „swój”, kto jest „obcy”, a kto tylko „inny”… i co to właściwie znaczy „inny”? Świetnie pokazany jest także mechanizm tworzenia się międzyludzkiej solidarności w obliczu zagrożenia…a tych na kartach Apokalipsy według Pana Jana jest niemało, aż do zaskakującego finału.


Nie można mieć jednak wątpliwości, że jest to przede wszystkim powieść akcji. Fabuła galopuje do przodu zmieniając często scenerię i wrzucając czytelnika w wir coraz to nowych wydarzeń, wraz z kolejnymi etapami w dążeniu do postawionego przez Pana Jana celu – odbudowie Rzeczypospolitej (mniejsza o numerki..). Są pościgi, są zamieszki, jest walka, są pertraktacje, są tajne bazy... słowem, sporo. Wolne Miasto Wrocław staje na nogi i dopomina się o swoje. Wbrew częstemu zabiegowi spotykanemu w ramach twórczości postapokaliptyczne świat wykreowany przez urodzonego we Wrocławiu pisarza nie jest bynajmniej low-tech. Mamy tu czołgi, śmigłowce, limuzyny, noktowizory i jeszcze parę gadżetów będących współcześnie szczytem osiągnięć technologicznych… Za to jest wieczny niedobór paliwa, prądu, fajek, czy po prostu ludzi potrafiących dany sprzęt obsługiwać. Oprócz tego warty uwagi jest język powieści. Pełen humoru, często ironii, jest barwny i zróżnicowany. Krótko mówiąc: polityk mówi jak polityk, a trep jak trep. Książkę czyta się dobrze i lekko. Nie jest to przecież fantastyka z wybujałymi ambicjami literacko-artystycznymi, ale bardzo solidna literatura akcji, osadzona w postapokaliptycznym świecie.


Posiadane przeze mnie wydanie (Fabryka Słów, 2008) jest wydaniem poprawionym. Opatrzone jest świetną okładką autorstwa Marka Okonia (polecam zobaczyć większą wersje tej okładki opublikowaną na stronie wydawnictwa jako tapeta) i klimatycznymi ilustracjami autorstwa Dominika Brońka. Poziom publikacji jest bardzo dobry, do czego zresztą lubelskie Wydawnictwo już przyzwyczaiło.


Apokalipsa według Pana Jana Roberta J. Szmidta to świetna książka dla tych, którzy mają ochotę na coś osadzonego w rodzimych realiach. Świat po zagładzie atomowej nie jest tak mroczny i ponury jak np. we Wrześniu Pacyńskiego. Mamy tu technologię, watki militarne, polityczne i społeczne. Obok bycia świetnie napisaną powieścią akcji osadzoną w barwnym świecie dzieło Szmidta ma jednak do zaoferowania coś jeszcze: ważną i ciekawą refleksję o roli polityki i ambicji we współczesnym świecie, parę słów o tym kim jest ten „swój”, a kim jest ten „obcy” i wreszcie pokazuje świat nadziei, który mimo zniszczeń z determinacją jest odbudowywany. Warto sięgnąć po tę książkę.


Oceniam ją na 4,5/6

środa, 10 lutego 2010

Moon (2009) - recenzja

Moon to chyba najlepszy film Sci-Fi ubiegłego (2009) roku. Może nie tak ładny jak Avatar, za to daleko ciekawszy i zdecydowanie bardziej zmuszający do refleksji (albo co najmniej ją umożliwiający...).


To kino bardzo minimalistyczne. Nie ma tu oszałamiających efektów specjalnych, plejady gwiazd, czy zapierających dech w piersiach scenerii. Film opowiada historię człowieka pracującego w ramach trzyletniego kontraktu w samotnej bazie na Księżycu. Baza ta jest właściwie centrum małego kombinatu pozyskującego dla korporacji Lunar Industries cenny izotop Helu-3, wykorzystywany w ziemskiej energetyce.


Zasadniczy układ wygląda tak: jeden człowiek (Sam Bell, w którego wcielił się Sam Rockwell) - jeden robot (GERTY, tu głos Kevina Spacey) i pusta baza na Księżycu. Brzmi znajomo? Bo ma być znajomo. Duncan Jones (prywatnie syn Davida Bowie) czerpie pełnymi garściami z klasyki kina Sci-Fi, jak 2001: Odyseja Kosmiczna Kubricka, czy Solaris Tarkowskiego. Moon to klasyczny dramat psychologiczny osadzony w konwencji hard science fiction - film, jakiego prawdę powiedziawszy od dawna mi brakowało.


Ciekawie oddany jest świat. Bardzo surowy zarówno w chłodnej sterylności bazy, jak i w brudzie, czy zwykłym "zużyciu" pewnych jej elementów wynikającym z tego, że jest to, jakby nie patrzeć, placówka astro-przemysłowa. Sensowny też wydaje się wątek science. Eksploatacja Księżyca w celu pozyskiwania izotopu He-3 aby rozwiązać problemy energetyczne na Ziemi wydaje się ciekawa i nawet (choć pewnie w bardzo dalekiej perspektywie) dość realna[1]. A wszystko to lekko przyprawione jest klasycznym "sosem" mechanizmów działania w ramach megakorporacji. Krótko mówiąc: jest ciekawie. Film nie tylko wciąga widza w opowiadaną historię racząc go trochę klaustrofobicznym klimatem zamkniętej przestrzeni, gdzieś w kosmosie (wątek przerabiany wiele razy, od 2001: Odysei Kosmicznej po Aliena), ale także potrafi zaskoczyć. Szczególnie takiego widza, któremu klasyka gatunku jest dobrze znana.


Przy okazji pochwał dla reżysera brawa należą się jeszcze dwóm panom: wspomnianemu już Samowi Rockwellowi (znanemu m.in. z Autostopem przez galaktykę), który swoją kreacją głównego bohatera znakomicie wywiązał się z zadania "uciągnięcia" filmu niemal w pojedynkę, a także Clintowi Mansellowi, który stworzył do obrazu Jonesa doskonałą muzykę, wspaniale budującą klimat całości.


Może Moon to kino minimalistyczne, o wolnej narracji, ale jednocześnie jest to kino niezwykle wciągające i pełne napięcia. Bardzo sugestywny i ciekawy kontrast w stosunku do bijącego rekordy oglądalności i niewątpliwie pięknie wyglądającego, ale mocno kulawego w warstwie fabularnej dzieła Camerona. Warto się zatem z tym filmem zapoznać.


Moja ocena to 5/6

Post pierwszy...

Witam na moim blogu!

Nazywam się Maciej Rybicki i chciałbym od czasu do czasu podzielić się swoimi przemyśleniami na różne sprawy. W założeniu blog ten ma dotyczyć szeroko rozumianej fantastyki, kina, gier fabularnych a także muzyki. Będą się tu pojawiać moje recenzje książek, filmów i płyt. Być może także jakieś felietony.

Jak to wyjdzie? Czy się uda? To się okaże...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...