czwartek, 23 września 2010

Siedemdziesiąt dwie litery - Ted Chiang - recenzja z portalu Fantasta.pl

Pisarzy zajmujących się szeroko pojętą fantastyką jest wielu. Nawet bardzo wielu. Zwykle ich kariera zaczyna się od publikowania opowiadań. Jeśli są odpowiednio dobrzy w tym co robią pojawia się szansa napisania pełnowymiarowej powieści, z których czasem wynikają wielotomowe cykle składające się z opasłych tomisk. Wśród morza twórców czasem trafia się jednak wyjątkowa perła. Ot choćby człowiek, który tak upodobał sobie krótką formę, że publikuje tylko i wyłącznie teksty tego typu. A żeby się nie przemęczyć to i takich niezbyt obszernych form tworzy nie za wiele… jeden, czasem dwa teksty rocznie. Praktycznie wszystko co wyjdzie spod jego pióra natychmiast wzbudza zachwyt i uznanie rzeszy odbiorców, przynosząc twórcy liczne wyróżnienia i nagrody. Tym pisarzem jest Ted Chiang. Wydawnictwo Solaris postanowiło dać polskiemu czytelnikowi szansę ponownego zapoznania się z twórczością Amerykanina. Trudno już dostępny zbiór Historia twojego życia uzupełniony został o kolejne teksty, zmieniono też tytuł i okładkę. Tym sposobem otrzymujemy wydany w twardookładkowej serii „Klasyka Science Fiction” zbiór dzieł Chianga zatytułowany Siedemdziesiąt dwie litery.

Fantastyka Chianga jest bardzo trudna do sklasyfikowania. Niezwykle sprawnie czerpie on bowiem z wielu konwencji, poruszając bardzo odległe od siebie tematy. Teksty są napisane świetnym, żywym językiem, a bohaterowie wyraziści. Warsztat to jednak tylko drobny element stanowiący o fenomenie tych opowiadań. Najsilniejszymi punktami twórczości Amerykanina są doskonałe, niekonwencjonalne pomysły. Każde z opowiadań zabiera czytelnika w odmienną rzeczywistość. Za każdym razem jest to świat, który może wydawać się nam znany, jednak Chiangowi udaje się wprowadzić do pozornie swojskiej rzeczywistości coś, co zmienia ją w fascynujący setting fantastyki najwyższych lotów. Mamy więc okazję poznać budowniczych Wieży Babel, przekonać się jak wyglądałaby nauka oparta na kabale, śledzić losy człowieka, który w wyniku działania leku nowej generacji stał się hiperinteligentny lub też doświadczyć historii kontaktu z obcymi, z perspektywy językoznawcy. Wydaje się, że te pomysły nie są specjalnie oryginalne. To jednak tylko złudzenie. Chiang wykorzystuje ograne patenty okraszając je taką ilością kapitalnych idei, że każda z nich potrafi zaskoczyć świeżością spojrzenia. Wielkim plusem jest też doskonałe przygotowanie merytoryczne autora. Być może specjaliści od matematyki, neurologii, czy językoznawstwa potrafią znaleźć w tym co wychodzi spod jego pióra jakieś niedociągnięcia, jednak z perspektywy laika postacie wykreowane przez Chianga (często naukowcy, lub innego rodzaju specjaliści) są niezwykle przekonujące jako eksperci w swoich dziedzinach. Takie merytoryczne przygotowanie wymaga sporo pracy ze strony autora, a tu jest ono (przynajmniej z perspektywy piszącego te słowa) perfekcyjne.

Twórczość Chianga to jednak coś więcej niż tylko świetnie opracowane koncepcje. Praktycznie każdy tekst niesie ze sobą pewne przesłanie, myśl. Wyraźnie można zauważyć w twórczości Amerykanina pewne powtarzalne wątki. Jednym z nich są rozważania na temat postępu technologicznego czynionego przez ludzkość, a także społecznych konsekwencji tego postępu (Zrozum, Ewolucja ludzkiej nauki, Co ma cieszyć oczy). Ważnym element twórczości Chianga jest religia. Potrafi on stworzyć fascynujący setting np. poprzez swoiste urzeczywistnienie wizji pochodzących z tradycji kręgu judeo-chrześcijańskiego (Wieża Babilonu, Siedemdziesiąt dwie litery, Piekło to nieobecność Boga). Widać doskonałe opanowanie form i konwencji, którymi autor się posługuje, niezależnie od tego czy jest to historia alternatywna, opowieść szkatułkowa w klimatach orientalnych, opowiadanie zbudowane na wzór formalnego dowodu matematycznego, quasi-reportaż, czy też zanurzony w klimacie lemowskim swoisty testament zaginionej rasy myślących mechanizmów. Także i w tej materii należą się Chiangowi wielkie brawa.

Można wymienić wiele powodów dla których warto sięgnąć po Siedemdziesiąt dwie litery. Dla tych, którzy twórczość Amerykanina już znają jest okazja by postawić na półce niemal kompletny zbiór jego tekstów (niemal, gdyż w lipcu 2010 ukazała się jego najnowsza nowela zatytułowana The Lifecycle of Software Objects). Dla wielu magnesem mogą być nagrody, którymi obsypane zostały składające się na zbiór opowiadania (na 11 tekstów zawartych w Siedemdziesięciu dwóch literach tylko 4 nie zdobyły żadnej nagrody ani nominacji. Pozostałe teksty mają na koncie, bagatela, 4 nagrody Nebula, 3 nagrody Hugo (plus 4 nominacje do tejże nagrody) i 3 nagrody Locus. Wynik zaiste imponujący). Niezależnie od powodów, sięgnięcie po opowiadania Chianga z pewnością nie przyniesie czytelnikowi zawodu. Amerykanin ma rzadki talent tworzenia literatury najwyższej próby, pełnej doskonałych pomysłów, jednocześnie niezwykle przystępnej i potrafiącej przykuć uwagę czytelnika na długie godziny. Lepszej rekomendacji dla Siedemdziesięciu dwóch liter nie trzeba.

5,5/6

środa, 8 września 2010

Pustka: Sny - Peter F. Hamilton - recenzja z portalu Fantasta.pl

Peter F. Hamilton zaliczany jest często do czołowych przedstawicieli nurtu, który ożywił klasyczną formułę space opery. Powieści składające się na cykle "Świt nocy" i "Wspólnota Międzyukładowa" zdobyły spore zainteresowanie czytelników. Najnowszą pozycją tego autora opublikowaną w naszym kraju jest Pustka: Sny, książka otwierająca "Trylogię Pustki".

Brytyjski pisarz zabiera nas do świata opisanego już w powieściach Gwiazda Pandory i Judasz Wyzwolony, osadza jednak akcję przeszło tysiąc lat po wydarzeniach w nich opisanych. Mamy tu do czynienia z klasycznym dla science-fiction motywem eksploracji nieznanego obiektu znajdującego się w przestrzeni kosmicznej. W tym przypadku jest to tytułowa Pustka – obiekt nieznanego pochodzenia, którego nie da się w żaden sposób zbadać, a który swym istnieniem może zagrażać istnieniu całej galaktyki. Ten, jak zaznaczyłem, klasyczny motyw dla Hamiltona staje się jedynie pretekstem do skonstruowania złożonej fabuły. Pewien człowiek imieniem Inigo otrzymuje z wewnątrz Pustki przekaz, serię snów, których tematem jest życie wewnątrz niej. Wyobrażenia te są współdzielone przez ogromną część ludzkiej populacji korzystającej z gajasfery, rodzaju sieci przekazującej emocje i odczucia. Z czasem wokół snów Iniga powstaje ruch parareligijny zwany Wielkim Snem. W pewnym momencie Inigo znika… i w zasadzie wtedy zaczyna się właściwa akcja Pustki: Snów.

Hamilton przedstawia złożoną z kilku odrębnych (przynajmniej do pewnego momentu) wątków historię narastającego konfliktu, który może wstrząsnąć całą galaktyką. Mamy więc tu tajnych agentów, naukowców, hierarchów religijnych, ale i zwykłych ludzi, którzy zostają wplątani w wir wydarzeń. Historie te są przeplatane kolejnymi snami Inigo o fantastycznym świecie, w którego centrum znajduje się miasto Makkathran. Poszczególne wątki, a w zasadzie ich bohaterowie dość znacznie różnią się od siebie, co powoduje częste zmiany perspektyw, konieczność swoistego „skakania” od bohatera do bohatera. Choć dodaje to książce dynamizmu i z perspektywy całości wydaje się zabiegiem w zasadzie trafionym, to w czasie lektury czasem potrafi wybić z rytmu czytania, co trochę irytuje. Szczególnie, że postaci i wątków w powieści brytyjskiego pisarza jest naprawdę wiele, więc i pogubić się nietrudno. Wspomniałem o zróżnicowaniu głównych bohaterów Pustki: Snów. Są oni zdecydowanym plusem tej powieści. Mają swój wyraźny charakter, są ciekawi i potrafią czytelnika zaintrygować niezależnie czy ich perypetie to raczej kosmiczne pościgi, czy miłosne uniesienia przeplatane remontem mieszkania.

Między futurystycznymi pejzażami znajdujemy jakby osobną historię o chłopcu imieniem Edeard. Sny Inga, których jest on bohaterem, stanowią rewelacyjny przerywnik w akcji. Są one w zasadzie dość prostą opowieścią fantasy, wbudowaną w złożoną fabułę space opery. Muszę przyznać, że ten chwyt udał się Brytyjczykowi kapitalnie. Choć historia Edearda jest w sumie banalna, to jednak urok jego świata zniewala. Zapoznawanie się z kolejnymi snami Iniga pozwala czytelnikowi wczuć się do pewnego stopnia w wyznawców Żywego Snu marzących o odwiedzeniu Makkathranu, bo i sam czytelnik będzie chciał do tego świata wracać jak najczęściej.

Hamiltonowska wizja przyszłości jest bardzo ciekawa. Złożone, rozbite na nowe klasy społeczeństwo ludzkie dążące różnymi drogami ku dalszemu rozwojowi, efektowne technologie i perspektywy podboju kosmosu, delikatnie przyprawione polityką i religią. Brzmi obiecująco, prawda? Trzeba przyznać, że Brytyjczyk dopracował ten świat do poziomu, w którym dysponuje settingiem kompletnym: z swoją historią, kulturą i geografią. A poznawanie takiego świata to dla czytelnika każdorazowo interesująca perspektywa. Zarówno sceneria, jak i akcja powieści dają Hamiltonowi okazję do postawienia kilku pytań o przyszłość ludzkości, o to czym się ostatecznie staniemy, a także podejmują, czasem dość krytycznie wątek religii i instytucji religijnych wraz z ich interesami. Nie bez znaczenia dla całokształtu powieści pozostaje też seksualność bohaterów, będąca pretekstem do przemycenia kilku interesujących pomysłów.

Trudno jest jednoznacznie ocenić Pustkę: Sny. Z jednej strony bowiem, jest to powieść wciągająca, trzymająca w napięciu (szczególnie bliżej końca), pełna ciekawych pomysłów, ale i subtelnej magii w klimacie fantasy. Z drugiej strony Hamilton w kilku momentach przeładowuje swą powieść ilością wątków i bohaterów, która to ilość potrafi spowodować, że czytelnik się po prostu może pogubić. Dodatkowo książka ta cierpi na coś, co można nazwać „syndromem pierwszego tomu”. Choć powieść ma wyraźną pointę, a poszczególne wątki w końcówce zbiegają się wreszcie we względnie jednym punkcie, ilość pytań, które pozostają bez odpowiedzi, historii, które domagają się zakończenia i wydarzeń, które muszą zostać opowiedziane jest chyba zbyt duża. Nie ma więc wyjścia, trzeba czekać na kolejny tom. Warto, bo Hamilton potrafi w swój świat (a w zasadzie światy) wciągnąć. Mam tylko nadzieję, że przy okazji polskiego wydania kolejnego tomu „Trylogii Pustki” lepiej sprawią się tak tłumacze, jak i korektorzy, których praca w tym przypadku pozostawia sporo do życzenia. Dobrze, że książka broni się sama.

4,5/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...