piątek, 29 lipca 2011

Rozgwiazda - Peter Watts - recenzja z portalu Fantasta.pl

Ślepowidzenie było (a w zasadzie wciąż jest) wydawniczym wydarzeniem. Książką, która nawiązując do najlepszych tradycji gatunku, odświeżyła oblicze twardej science-fiction. Oryginalną, (względnie…) dopracowaną pod względem naukowym powieścią, ale także mroczną, depresyjną opowieścią bezlitośnie rozprawiającą się z mitami o kontakcie człowieka z Nieznanym i perspektywami rozwoju ludzkości. Tak to się przynajmniej przedstawiało na naszym rynku wydawniczym. Tyle, że doskonałe opinie o Ślepowidzeniu formułowane z różnych stron niekoniecznie przekładały się na działania wydawnicze. W międzyczasie cena pierwszego wydania powieści sięgnęła na rynku wtórnym sum trzycyfrowych… i nagle ruszyło. Jak z kopyta. Peter Watts znalazł się w centrum uwagi polskiego czytelnika już na całego. Na chwilę obecną mieliśmy już okazje przeczytać jego opowiadania w Krokach w nieznane i Nowej Fantastyce, w której pojawiają się jego felietony. Ukazało się wznowienie Ślepowidzenia. Pięknie, prawda? Bardzo istotnym elementem tej „wattsowej ofensywy” wydaje się być polskie wydanie jego debiutanckiej powieści zatytułowanej Rozgwiazda.


Kanadyjczyk cieszy się opinią pisarza, który w doskonały sposób potrafi wykorzystać doskonale znane motywy i zaprezentować je czytelnikom w nowy, czasem zaskakujący sposób. I właśnie tego typu książkę dostajemy do ręki. Z jednej strony ogólny pomysł na powieść jest bardzo prosty: mamy grupę specjalnie wyselekcjonowanych osób zamkniętych w odległej placówce przemysłowo-badawczej znajdującej się w skrajnie niebezpiecznym otoczeniu. Brzmi znajomo? Lem przepisany? Solaris 2? No właśnie nie do końca. Z drugiej bowiem strony Watts wykorzystuje swoją wiedzę naukową i umieszcza całą akcję nie jak to zwykle bywało w kosmosie, ale na dnie oceanu. Ciemno, zimno i do domu daleko… niby podobnie, ale jednak sama podwodna sceneria stanowi sporą cześć ogólnej wartości tej książki. Autor potrafi przekonać czytelnika do tego, że zna się na rzeczy, a fantastyczny świat głębin, wcale fantastyką być nie musi. Fakt faktem, że podmorska sceneria czymś zupełnie nowym w fantastyce nie jest. Można tu przywołać takie nazwiska jak choćby Verne, czy Clarke (do którego pojawia się małe nawiązanie). Nigdy chyba jednak życie na dnie oceanicznym nie było oddane w tak przejmujący i przekonujący sposób, z pietyzmem godnym naukowca. A taka dbałość o wiarygodność robi wrażenie.

Sprowadzenie Rozgwiazdy do powieści hard SF dziejącej się w oryginalnej scenerii byłoby jednak krzywdzącym uproszczeniem. Ogromną rolę odgrywają bowiem sami bohaterowie książki i jej warstwa psychologiczna. I pal sześć kwestię biotechnologicznych modyfikacji, którym poddani są mieszkańcy podwodnej stacji Beebe (swoją drogą też znany motyw). Znacznie bardziej intryguje to, w jaki sposób dobierane są osoby, które wysłane zostają na oceaniczne dno… i to, co się między nimi dzieje. A także to, co się dzieje z nimi samymi, przemiany, jakie w nich zachodzą. Watts umiejętnie wykorzystuje tu działanie prostych socjologicznych mechanizmów grupowych, łącząc je z bardziej oryginalnymi pomysłami z zakresu psychologii społecznej jak efekt Ganzfeldu. To właśnie napięta, depresyjna i nerwowa atmosfera na stacji staje się kolejnym z pierwszoplanowych elementów powieści.

Akcja jako taka zostaje zepchnięta na dalszy plan. Wydarzenia pod wodą toczą się powoli. Nie ma co się zatem spodziewać po książce Wattsa jakichś fajerwerków. Fabuła wyraźnie przyspiesza dopiero w końcówce, gdy wydarzenia nabierają tempa, a i znaczenie tego, co dzieje się na dnie Oceanu Spokojnego, nabiera wymiaru wręcz epickiego. To zapowiada ciekawe kolejne tomy cyklu „Ryfterów”, jednak z punktu widzenia samej Rozgwiazdy powoduje pewien niedosyt. Widać wyraźną dysproporcję między akcją a budowaniem klimatu. Dominuje to drugie, co samo w sobie zarzutem nie jest. Jak przystało bowiem na powieść hard SF mamy tu sporo ciekawych pomysłów wzmagających jeszcze mroczny i depresyjny nastrój. Niestety, czasem można odnieść wrażenie zbytniego rozciągnięcia scen typowo psychologicznych. Gdy niektóre postacie są ledwie zarysowane i pozostają dla czytelnika zagadką, główni bohaterowie stają się nam znani dość szybko i raczej brniemy przez kolejne rozważania na temat ich odczuć, niż poznajemy ich z jakiejś nowej strony. Innymi słowy, Rozgwiazda momentami trochę się wlecze. Ale na szczęście są to tylko fragmenty, które nie mogą przesłonić ogólnie pozytywnego wrażenia, jakie książka robi.

Debiutancka powieść Wattsa jest w swojej budowie zdecydowanie prostsza niż Ślepowidzenie, choć analogie miedzy nimi są bardzo wyraźne. Widać podobieństwo mrocznej i depresyjnej atmosfery, widać charakterystyczne dla Kanadyjczyka konfrontowanie człowieka z okrutnym i nieznanym światem „na zewnątrz”, widać także skupienie się na psychologii i socjologii zamkniętej grupy. A wszystko to zaserwowane z wykorzystaniem sporej ilości ciekawych koncepcji naukowych. Po prostu hard SF w klasycznej formie. O ile Ślepowidzenie to powieść wybitna, o tyle Rozgwiazdę można potraktować jako jej swoisty prototyp. Może nie aż tak dobry, ale wciąż prezentujący dobry poziom. Cieszę się, że nowe na rynku Wydawnictwo Ars Machina sięgnęło po tę książkę (i dalsze części trylogii „Ryfterów”), bo pokazuje ona punkt wyjścia, niezbędny do całościowego postrzegania twórczości Kanadyjczyka. Twórczości ciekawej ze względu na specyficzną atmosferę jego utworów i umiejętność budowania nowych, ciekawych konstrukcji, ze starych i pozornie nudnych klocków.

5/6

3 komentarze:

  1. Muszę się tu do czegoś przyznać: podniosłem "Rozgwieździe" ocenę - i to sporo, bo pierwotnie było to 4,5. Przygotowując się do prowadzenia dyskusji o niej na WSF powtórzyłem sobie jej fragmenty i zrobiły one na mnie piorunujące wrażenie - jeszcze większe, niż gdy czytałem ją po raz pierwszy. To dobrze świadczy o książce i czyni ją wartościową - można do niej wracać i znajdować nowe rzeczy. Dlatego szczerze ja polecam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam Rozgwiazdę z założeniem, że to pierwszy tom trylogii (miałam już kupiony Wir a na Behemotha czekaliśmy wtedy wszyscy), więc nie miałam wrażenia rozciągnięcia tylko budowania klimatu. I tak, jest on piorunujący.

    Rzadko mi się zdarza, żebym wracała do książek czytanych tak niedawno, ale w zasadzie czuję już taką potrzebę. Zwłaszcza, że zawsze przy dłuższych utworach Wattsa zastanawiam się, czy aby na pewno dobrze wszystko zrozumiałam. No ale przede mną jeszcze Odtrutka na optymizm.

    Cranberry

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, czyli masz przed sobą jeszcze dużo dobrego. Dzięki za komentarz :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...