poniedziałek, 31 stycznia 2011

Tajemnica Smoka - Margaret Weis, Tracy Hickman - przedpremierowa recenzja z portalu Fantasta.pl

Popkulturowych wariacji na temat wikingów można w literaturze znaleźć niemało. Trudno się zatem dziwić, że i na niwie fantastyki motyw ten został wykorzystany. Dobrym przykładem może tu być cykl Dragonships, którego pierwszy tom - Smocze kości miałem okazję recenzować kilka miesięcy temu. Autorzy tej powieści, znani przede wszystkim z książek pisanych w ramach cyklu DragonlanceMargaret Weis i Tracy Hickman potrafili stworzyć ciekawą i niezwykle wciągającą fabułę, co w połączeniu z wyrazistymi postaciami i sprawnie skonstruowanym światem fantasy zaowocowało całkiem ciekawą lekturą. Na szczęście wydawnictwo Rebis nie kazało polskiemu czytelnikowi długo czekać na kontynuację przygód Skylana Ivorsona wydając kolejny tom cyklu zatytułowany Tajemnica smoka.

O ile powieść otwierająca cykl wychodząc od małego światka wioski Torgunów zataczała coraz szersze kręgi dotykając wreszcie spraw obejmujących cały naród Vindrasów i dodając epickości poprzez wplecenie wątku konfliktu miedzy bóstwami, o tyle jej kontynuacja przenosi nas w zupełnie inną część świata - do miasta Sinarii, stolicy Oranu. Także i tu mamy do czynienia z utrzymaną w klimacie fantasy popkulturową wariacją na temat jednej z historycznych kultur. W przypadku Tajemnicy smoka skrócony przepis mógłby brzmieć: „weźmy do niewoli grupkę wikingów i wyślijmy ich jako niewolników do antycznego Rzymu”. Skojarzenia imperium Cezarów nasuwają się niemal odruchowo: cesarstwo, „walki” na arenie, niewolnictwo – inspiracji pary autorów nie trzeba w tym przypadku szukać daleko.

Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu udaje się Amerykanom stworzyć całkiem ciekawy efekt. Nie jest to jednak zasługa postmodernistycznego zderzenia realiów antycznych z kojarzącymi się ze Skandynawią postaciami, ale raczej całej mitologicznej konstrukcji, jaka jest istotnym elementem tej całości. Zarysowany lekko w pierwszym tomie cyklu Dragonships konflikt pomiędzy bóstwami Vindrasów a nowymi bogami jest w tym przypadku nie tyle opisany znacznie szerzej, co jeszcze mocniej niż dotąd wpleciony w główny wątek fabuły - osadzony w świecie śmiertelników. Co więcej, okazuje się, że mamy do czynienia ze znacznie więcej niż dwoma stronami rozgrywki, a stawka o którą się ona toczy jest najwyższa z możliwych. Muszę przyznać, że odkrywanie kolejnych informacji o świecie Smoczych Okrętów daje sporo frajdy… nawet jeśli czasami rezultat może się okazać dość łatwy do przewidzenia.

Przy okazji recenzji poprzedniego tomu cyklu zwróciłem uwagę, że całkiem ciekawie prezentują się główni bohaterowie. Podobnie jest i tutaj. Choć wyraźnie widzimy kierunek zmian, jakie w nich zachodzą (szczególnie w przypadku Skylana – głównego bohatera), to jednak potrafią czytelnika zaciekawić, a czasem zaskoczyć. I nie tyczy się to tylko i wyłącznie bohaterów dobrze znanych z kart Smoczych kości, ale także i tych, których bliżej poznajemy dopiero na kartach Tajemnicy smoka, czyli choćby Acronisa i Zahakisa.

Przyzwoicie skonstruowane postacie i dobra scenografia to jednak jedynie częściowa recepta na sukces. Potrzebna jest do tego jeszcze fabuła… i tutaj też jest całkiem nieźle. Mimo, iż skonstruowana z wątków oklepanych w fantasy na wszelkie możliwe sposoby: wzięcie bohaterów do niewoli, próby ucieczki, zetknięcie z obcą kulturą i jej poznawanie, czy walki niewolników (tu skojarzenia z Czasem bliźniaków nasuwają się momentalnie, choć Para Diks okazuje się być dużo bardziej wyrafinowaną formą rozrywki niż zwykłe walki gladiatorów) potrafi być zaskakująco wciągająca. Fakt, czasem jest dość sztampowa i melodramatyczna, nie da się tego ukryć, ale muszę przyznać, że znów czytelnik staje się świadkiem historii tak epickiej, że momentami trudno się od niej oderwać. A to już sporo…

Epicki wymiar Tajemnicy smoka ma swoją drugą stronę. Wydaje mi się, że można odczytywać tą powieść także na trochę głębszym poziomie. Jest to bowiem historia dotykająca w całkiem wyraźny sposób sfery religii. Dokładniej rzecz biorąc kwestii instrumentalnego jej wykorzystania, trwałości przekonań religijnych, wiary, apostazji, czy wręcz ostatecznego wymiaru, nadziei, jaką czasem potrafi dać. Sytuacja, w której bogowie mogą doznać porażki ze strony innych bogów i ich los splata się z losem śmiertelników wydaje się być swoistą alegorią roli religii we współczesnym świecie – pewnego rodzaju targu bóstw i bożków. Być może wątek ten nie jest rozwinięty przez autorów zbyt głęboko, ale w sumie cieszy, że można traktować drugi tom cyklu Dragonships jako coś więcej, niż tylko prostą historyjkę fantasy. Tym bardziej, że dzięki temu dużo silniejszy akcent położony jest na postacie kapłanek, czyli np. Drai czy Aylaen.

Tajemnica smoka w pewnym sensie mnie zaskoczyła, podobnie zresztą jak jej poprzedniczka. Kolejny raz udało się Amerykanom z bardzo prostych elementów zbudować wciągającą i w sumie wielowymiarową historię. Skutecznie wyleczyła mnie z lekkiej traumy spowodowanej niedawna lekturą Smoków krasnoludzkich podziemi przywracając mi wiarę w pisarski talent duetu Margaret Weis, Tracy Hickman. Może nie jest to pozycja ambitna, ale jako lekka powieść, nie angażująca specjalnie szarych komórek sprawdzi się wręcz kapitalnie. Do tego niewątpliwie ładnie będzie się prezentować na półce (trzeba przyznać, że jeśli chodzi o dobór papieru, czcionki i oprawy graficznej Rebis wciąż trzyma bardzo dobry poziom) o ile uda nam się w czasie lektury nie zetrzeć z okładki złotej farby, którą ją elegancko ozdobiono. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak czekać niecierpliwie na kolejny tom serii Dragonships

4/6

PS. Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.

wtorek, 18 stycznia 2011

Smoki krasnoludzkich podziemi - Margaret Weis, Tracy Hickman - recenzja z portalu Fantasta.pl

Kilka miesięcy temu miałem okazję zapoznać się z jednym z najnowszych dzieł duetu autorskiego Margaret Weis, Tracy Hickman, a mianowicie ich powieścią Smocze kości osadzoną w autorskim świecie. Książka ta zaskoczyła mnie pozytywnie, gdyż mimo, iż napisana w sposób trochę ugrzeczniony i w zasadzie bardzo prosty, potrafiła wciągnąć w wir wydarzeń w niej opisanych, stanowiąc całkiem solidną porcje rozrywkowej literatury. Kiedy więc dostałem do ręki Smoki krasnoludzkich podziemi – powieść osadzoną w świecie Dragonlance, który był przez lata podstawowym obszarem twórczości Amerykanów, miałem dosyć mieszane uczucia. Z jednej strony było to przeświadczenie, że Weis i Hickman potrafią stworzyć ciekawą historię i równie przekonująco ją opowiedzieć. Z drugiej jednak strony miałem pewne obawy dotyczące przeraźliwie już wyeksploatowanego świata, a przede wszystkim bohaterów znanych z kart Kronik Smoczej Lancy. Nie ukrywam, że Smoki jesiennego zmierzchu czy Smoki zimowej nocy były dla mnie jednymi z pierwszych pozycji fantasy, jakie w połowie lat dziewięćdziesiątych wpadły w moje ręce i do tej pory darzę je sporym sentymentem. Ale jednak takiej fantastyki: do bólu epickiej, z prostą, opartą na heroicznych questach fabułą, a także schematycznymi, czasem wręcz przerysowanymi postaciami jest na rynku na pęczki. Niestety, o ile kiedyś jeszcze raz na jakiś czas taka lektura mnie bawiła, o tyle obecnie coraz częściej powoduje tylko irytację. Koniec końców postanowiłem dać kolejnym Smokom… szansę. W końcu w tym przypadku mamy do czynienia z powieścią autorów, którzy tego typu konwencję (heroicznej fantasy mocno inspirowanej grami fabularnymi w klimacie D&D) stworzyli. Licząc wiec na to, że lepszy oryginał niż kopia starałem się być optymistą. Tym bardziej, że zapowiedzi książki brzmiały dość intrygująco. Smoki krasnoludzkich podziemi stanowią bowiem fabularny pomost pomiędzy klasycznymi pozycjami cyklu Dragonlance: Smokami jesiennego zmierzchu i Smokami zimowej nocy. Ten, kto czytał te pozycje powinien pamiętać, że przeskok między dwoma pierwszymi tomami cyklu Kroniki Smoczej Lancy fundował czytelnikowi informację o sporej ilości heroicznych czynów, których Drużyna pod wodzą Tanisa Półelfa dokonała jakby „w międzyczasie”. Tutaj mieliśmy uzyskać odpowiedź co dokładnie we wspomnianym „międzyczasie” się zdarzyło: a mianowicie jak uchodźcy z Pax Tharkas dotarli do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu i w jakich okolicznościach odzyskano legendarny Młot Kharasa. No cóż, wypadało zatem wybrać się w kolejną podróż do świata Dragonlance.

Na początek należy wyraźnie zaznaczyć, że książka dzieli się na dwie różne od siebie części. W pierwszej mamy do czynienia ze swoistą rekapitulacją sytuacji powstałej po zakończeniu tomu otwierającego klasyczne Kroniki i zawiązaniem właściwej fabuły. W drugiej zaś, akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu. Trzeba przyznać, że o ile dalsza część powieści jest dość sztampowym, przeciętnym, ale w sumie zdatnym do czytania heroicznym fantasy, o tyle przebrnięcie przez pierwsze 250 stron to po prostu mordęga. Fabuła wlecze się przeokrutnie, a poszczególne sceny są po prostu nudne. Do tego, o ile dość zrozumiałe są przeskoki narracyjne pomiędzy watkami dotyczącymi poszczególnych bohaterów cyklu, o tyle dokooptowanie wątku smokowców i „komplikacji” wokół śmierci Verminaarda wydaje się być dosyć sztuczne. Tym, co najbardziej jednak irytuje, są bohaterowie. Tak właśnie, te klasyczne już postacie, znane i lubiane przez tysiące czytelników, tu stają się momentami denerwujące do obrzydzenia. Szczególnie jeśli pamiętamy klasyczny cykl Kronik: tam mimo bardzo wyraźnego rysu charakterologicznego czasem coś nas potrafiło zaskoczyć w Raistlinie czy Tasselhoffie. Tutaj tego nie ma: Tanis jest wiecznie rozdarty, Tika zakochana w Caramonie i zakompleksiona, Tasselhoff bardziej infantylny niż zwykle, Caramon bardziej niż kiedykolwiek zdominowany przez brata, a Raistlin… no właśnie, a Raistlin (przynajmniej w pierwszej części powieści) tak wyrachowany i cyniczny jak chyba w żadnej innej pozycji spod znaku Smoczej Lancy. Tu nie ma już miejsca na jakieś rozdarcie wewnętrzne i pewną niejednoznaczność, którą postać ta zaskarbiła sobie rzesze sympatyków. Jest to boleśnie odczuwalne szczególnie w momentach gdzie na pierwszy plan powieści wychodzą relacje bliźniaków: nie dość, że pojawiające się w praktycznie całym cyklu na wiele sposobów, to jeszcze tu przedstawione tak jednoznacznie jak nigdzie indziej. Rozpaczliwie słabego obrazu pierwszej części tej powieści dopełnia fabularne rozwiązanie podstawowego wątku księgi otwierającej Smoki krasnoludzkich podziemi – „Jak dostać się do Throbardinu?”, które mogłoby się ubiegać o nominację dla najbardziej bezsensownego deus ex machina w historii fantasy.

Na szczęście druga część potrafi nam poniekąd zrekompensować ból przebrnięcia przez pierwsze 250 stron. Przede wszystkim akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu, gdzie mamy okazję poznać meandry krasnoludzkiej polityki i odkryć kilka intrygujących konfliktów. Poza tym nacisk położony zostaje na postać Flinta Fireforge’a, krasnoluda, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność nie tylko za los grupy uchodźców z Pax Tharkas, ale i za przyszłość całej, podzielonej i skonfliktowanej wewnętrznie rasy krasnoludów. Dodatkowo postacie poboczne nabierają trochę kolorytu (nie tylko Raistlin i Sturm, ale i nawet Tasselhoff!), a akcja nabiera tempa. Owszem, wciąż jest to proste w założeniach, heroiczne fantasy sprowadzające się koniec końców do tego, że po obejściu X pułapek i rozwiązaniu Y zagadek udaje się zdobyć potężny artefakt. Jest to jednak fantasy przyzwoicie pomyślane i dobrze napisane, co stanowi przyjemną odmianę po zapowiadającej kompletną katastrofę części pierwszej.

Smoki krasnoludzkich podziemi nie jest pozycją dla każdego. W zasadzie jedyną grupą odbiorców, jakiej mógłbym tą książkę polecić jest grono zatwardziałych fanów Smoczej Lancy, ale oni i tak po tą powieść sięgną. Czy ktoś jeszcze mógłby się pierwszym tomem Zaginonych Kronik zainteresować? Może Ci, którzy lata temu fascynowali się losami Drużyny Lancy i intrygują ich wciąż wydarzenia, które miały miejsce między Smokami jesiennego zmierzchu a Smokami zimowej nocy. Ale i oni muszą uzbroić się w ogromną dozę dystansu do tego co się czyta. Poza wypełnieniem luki fabularnej w oryginalnych Kronikach powieść ta nie ma bowiem zbyt wiele do zaoferowania. Mam wrażenie, że autorzy raczej wyrządzili lubianym bohaterom krzywdę spłycając ich, skupiając się na i tak już wyraźnych cechach ich charakterów. Szkoda, bo w sumie tak Kroniki jak i Legendy darzyłem sporym sentymentem, a po lekturze Smoków krasnoludzkich podziemi chyba już nie odważę się ponownie do nich wrócić. Po co się irytować…?

2/6

czwartek, 6 stycznia 2011

Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2010 - recenzja z portalu Fantasta.pl

Kilkakrotnie już wspominałem o tym, że recenzowanie zbiorów opowiadań to zajęcie dość trudne i w sumie niewdzięczne. Pół biedy kiedy dostajemy do ręki wybór tekstów jednego autora lub antologię układaną według jakiegoś tematycznego klucza. Wtedy można teksty do woli ze sobą porównywać, zestawiać, tworzyć swoiste protokoły zbieżności i rozbieżności itp. Zdecydowanie gorzej sprawy się mają, przynajmniej z punktu widzenia osoby, od której oczekuje się jakiegoś ustosunkowania się do zawartości takowego zbioru, gdy poszczególnych opowiadań nie łączy w zasadzie nic ponad to, że znalazły się między przodem i tyłem jednej okładki. W przypadku Kroków w nieznane takim punktem wspólnym jest jeszcze to, że generalnie rzecz biorąc wszystkie z tych opowiadań można zaliczyć do szeroko rozumianej fantastyki. Pod koniec lektury można co prawda stwierdzić wspólny dla wszystkich zawartych w niej tekstów wysoki poziom, aby jednak tego dokonać wypadałoby się najpierw zapoznać z ich treścią. A zatem, do lektury!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...